Aktualności,  electronic,  Jazz,  podróże,  romantyzm

Pozazdrościć…

… można oczywiście wszystkiego. I to w taki sposób, który nam chluby nie przyniesie. Ale da się też iść przez życie inaczej, chłonąc niejako każdy element świata, który nas zachwyca i otacza. Gdy pamiętam, żeby dostrzegać zawsze szklankę do połowy pełną, to uczucie z tytułu głowy da się nawet oswoić. I z nim żyć…

Pierwotnie miał to być wpis wyłącznie o muzyce. Bo pojechałem do innego kraju, ofkors, że rowerowo spędzać czas w miłym towarzystwie, a przy okazji – nie mogąc sobie odmówić tej przyjemności – zwiedziłem kilka sklepów z winylami. Koniec końców te drobne przyjemności są przecież właśnie po to, by się nimi cieszyć się zawsze i wszędzie.

Zatem wprawiłem się w… Delft w ekscytację tyleż znamienną, co bolesną. Bo i samo miasteczko, będące właściwie częścią Hagi to jedno z miejsc, które zawsze chciałem odwiedzić. Owo „zawsze” oznacza tyle, że po prostu kiedyś wpadł mi w oko (i pozostał na dłużej, a jak!) obraz Vermeera. Gezicht op Delft. Niby to tylko pejzaż, niby taki, jakich wiele, ale… no właśnie. Dzieło niderlandzkiego malarza to taka chwila zatrzymana na granicy wieczności. Nie ma tu przypadkowości. Nie potrzeba specjalnie interesować się fotografią (a wszak dziś prawie każdy robi zdjęcia, bo aparaty fotograficzne nosimy w kieszeni) by od razu uderzyła nas gra światła – miękkiego, rozproszonego, delikatnie muskającego dachy i wodę. Vermeer maluje światło tak, jakbyśmy mogli go dotknąć. Te barwy i cienie… są tak przyjemnie ciepłe, tak ciche, że niemal święte. Niebo, zawieszone nad miastem, pulsuje w napięciu między słońcem a chmurami (wiem wiem, dziś wystarczy do tego włączyć filtr HDR), co wywołuje wrażenie jakby zaraz miało się coś wydarzyć. Patrzymy więc na coś, co zdaje się wieczne – a jednocześnie jest tak ulotne, jak światło na fasadzie ratusza.

Ech…

No dobrze… ale co z tą muzyką? Bo miało być o muzyce, prawda? Ano miało… więc gdy już w końcu zawitaliśmy do Delft, okazało się, że w zabytkowym centrum jest – oprócz mnóstwa kawiarenek, sklepów z serami czy ceramiką… są też winylownie. I to takie poważnie zaopatrzone sklepy i sklepiki z płytami. Ech…

Anim się wtedy zorientował, gdy czas przeznaczony na przyjemności (nawet nieśpiesznie zwiedzając świat na rowerach nigdy nie ma tego czasu za wiele) przesmyknął się przez palce, niczym górski strumień. I już już trzeba było jechać. Oczywiście upolowawszy wcześniej kilka niezwykłych albumów. A wśród nich… tenże…

Przyznaję… od lat jestem oczarowany tym albumem, a  tą kompozycją to już zwłaszcza. Zaczyna się od ciepłych, organicznych brzmień fortepianu, wspieranych przez różne efekty, które nadają utworowi taki intymny, niemal „domowy” charakter. W tle słychać jakieś szumy, jakieś mechaniczne dźwięki czy trzaski, co dodatkowo wzmacnia wrażenie bezpośredniego kontaktu z instrumentem — jakbyśmy siedzieli tuż obok grającego Frahma. A potem… uff… potem kawałek rozwija się w stronę bardziej ambientowej faktury, z narastającymi warstwami elektronicznych pogłosów i repetytywnych motywów.

To kompozycja, która z początku nie epatuje dramatyzmem — zamiast tego buduje nastrój delikatności, zadumy i intymności. Ale potem już mamy romantyzm w pełnej postaci, bo „Familiar” jest dobrym przykładem tego, jak Frahm zamazuje granice między muzyką klasyczną a nowoczesną elektroniką, tworząc dźwiękowy świat pełen spokoju i subtelnych emocji. Kawałek absolutu. Po prostu i tyle.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *